Z wykształcenia jesteś architektką. Jak to się stało, że zaczęłaś lepić z gliny?
Kati: Zaczęłam cztery lata temu i tak naprawdę chciałam po prostu spróbować czegoś nowego. Jak człowiek siedzi w jednej dziedzinie, a jest kreatywny, to poszukuje cały czas. Więc poszłam na zajęcia, na początek raz w tygodniu, potem coraz częściej i złapałam tego bakcyla. To było coś więcej niż tylko odstresowanie się – zajarałam się tym, co tworzyłam i nowym rzemiosłem. Potem stworzyłam instagrama, żeby może te rzeczy pokazać i coś zacząć. Zaczęły się zbierać, więc na początku rozdawałam rzeczy znajomym, potem znajomi znajomym, no i nagle obcy ludzie zaczęli się odzywać, czy to można kupić. Pomyślałam: „spróbuję”. Wtedy jeszcze miałam rozterki z karierą – nie wiedziałam czy iść w architekturę, czy coś innego. Trochę szukałam za granicą, wysyłałam CV i miałam duży odzew z Japonii, Rosji.... Zastanawiałam się, czy nie wyjechać. Dałam sobie rok, żeby podziałać i zobaczyć. W trakcie poznałam Czarnego i sama nie wiem, co zadecydowało, że nie podjęłam tej decyzji o wyjeździe. Może faktycznie trochę Łukasz...
Łukasz: Ja nie wiedziałem, że ma opcję wyjechać. Tak to bym ją wygonił.
K: Ha, ha. Żałowałbyś!
Ł: To na pewno.
K: No i tak wyszło. Wiedziałam, że skończę gdzieś w designie. I po czterech latach jestem tu, gdzie jestem: firma się rozwija, mam fajny team. Dzieje się.
Myślisz, że Twoje doświadczenie z architekturą wpłynęło na to, jak teraz tworzysz ceramikę?
K: Oj, tak. Studia mnie mocno ukierunkowały. Przez rok studiowałam w Holandii, gdzie wizja i to, jak się patrzy na design i architekturę jest zupełnie inna niż u nas, tam też dużo się nauczyłam. Zabawne jest to, że w architekturze totalnie nie używałam kolorów. Moje portfolio jest bardzo czyste, dużo naturalnych materiałów, kolorów prawie nie widać. To fajna odskocznia, że tutaj używam całej palety kolorystycznej. Totalnie inne rzemiosło, ale na pewno jest dużo powiązań, zwłaszcza w formie. Doświadczenia z przeszłości budują charakter i ukierunkowują, więc to nic straconego.
Stresowałaś się decyzją o zmianie torów kariery?
K: Trochę tak. Dla każdego taka drastyczna zmiana jest trochę stresująca, ale ja wychodzę z założenia, że trzeba dać sobie szansę. U mnie to wyszło naturalnie, miałam jakieś oszczędności, które przez tamten rok wyjadałam, ale mogłam sobie na to pozwolić. Jak już się postanowi, to trzeba iść do przodu. Ja pracowałam po godzinach, Łukasz dobrze pamięta, jak się tylko spotykaliśmy...
Ł: O 6.30 wychodziła z domu, jeszcze miała pracownię na Zawadach, praktycznie pod Warszawą...
K: Nie miałam auta.
Ł: Rowerem zasuwała, 6.30, wracała 23. Dzień w dzień. Z weekendami.
K: Tak że... nie miał łatwo na początku (śmiech). Ale tak, to była trudna, ale ekscytująca decyzja. Postawiłam na jedną kartę, zawsze mogłam wrócić do zawodu. Trzeba sobie dać szansę.
Ł: Ja tak obiema nogami wszedłem w MUAS dwa lata temu, w listopadzie. U mnie decyzja była trochę prostsza, bo ja osiem lat zajmowałem się designem, ale dźwiękowym. Byłem sound designerem w studio dźwiękowym, głównie reklamy, ale zdarzały się też filmy i filmy dokumentalne. Ostatnie dwa lata pracy w studio miałem kryzys... miałem już dosyć klientów z pewnej branży. Jak poznałem Katkę, zobaczyłem, że Kati jest w dobrym ciągu-
K: (żartobliwie) Wykorzystałeś mnie.
Ł: Kura znosząca złote jajo, nie mogłem tego przegapić (śmiech). No, ale trochę tak było, że zauważyłem, że to dobrze idzie. Jak nie robiłem swojej roboty, to wsiadałem do auta i jechałem do pracowni na Zawady i byłem takim asystentem Katki, szlifowałem, wałkowałem, bo zaczęły się pojawiać większe zamówienia. W pewnym momencie podjąłem decyzję, że postawię wszystko na jedną kartę razem z nią.
A jaki jest wasz podział obowiązków teraz?
Ł: Nadal się docieramy w tej kwestii... Katka założyła tę firmę, ale jak dołączyłem, ciężko jej było liczyć się z moim zdaniem. Zwłaszcza, że jest indywidualistką i lubi sama pracować. No, ale pewnym momencie firma zaczęła się tak rozwijać, że nie było opcji, żeby sama robiła wszystko. Najlepiej by było, jakby robiła wszystko, ona by tak chciała, oczywiście...
K: Ha, ha.
Ł: Ale doba ma tylko 24 godziny, a Kati ma tylko dwie ręce. Na początku we dwójkę zajmowaliśmy się produkcją. Ja byłem odpowiedzialny za formę, odlewy, wałkowanie... Fizolem byłem (śmiech). W pewnym momencie nie ogarnialiśmy...
K: Firma przeskakiwała kilka leveli.
Ł: Rzeczywiście, dużo ludzi się nami interesowało, firm, restauracji... I pojawił się problem obsługi klienta. Żyjemy w takich czasach, że człowiek jest przyzwyczajony do obsługi przez duże platformy sprzedażowe, gdzie każdy tam jest na podorędziu jeśli chodzi o telefony, wiadomości, już nie mówiąc o wysyłkach na drugi dzień. Więc trzeba było podzielić sobie obowiązki, i wtedy zacząłem zajmować się bardziej papierologią i funkcjonowaniem biznesu. Teraz głównie, jeśli chodzi o produkcję, zajmuję się toczeniem na kole, no i znowu odlewami, robieniem form. MUAS wskoczyło w tym roku na kolejny level, bo zakupiliśmy drukarkę 3D i mamy trochę większy zasób, jeśli chodzi o robienie nowych modeli i wzorów. Wcześniej każdy model był lepiony ręcznie. Zresztą, na ceramice świat się nie kończy, mamy różne pomysły, a bez technologii tych pomysłów byśmy nie mogli wykonać.
K: Można by było przy tym zostać, ale fajnie się rozwijać.
Ł: Nadal łączymy rzemiosło tradycyjne z technologią i designem. Kati stworzyła wave'y, których ja wcześniej nigdzie nie widziałem, ona też robiła wokół tego dużo researchu. Ludzie mówią, że nie mamy na to patentu i rzeczywiście – pojawiała się żywica, farby akrylowe. Ludzie to robią na całym świecie, ale to inne materiały i technika. W ceramice nikt nie łączy tych kolorów tak, jak Katka.
A jakie są wyzwania związane z byciem parą i jednocześnie teamem?
K: Na początku dużo się kłóciliśmy. Mieliśmy podobne pomysły, ale zupełnie inaczej chcieliśmy je wykonać. Ja jestem bardzo chaotyczna, robię większość rzeczy na czuja i nic nie zapisuję, a Łukasz chciał wszystko wyliczać, sprawdzać... No, niestety, z rozwojem firmy trzeba też myśleć o kosztach.
Ł: Jestem z wykształcenia inżynierem elektronikiem, więc ja byłem przyzwyczajony do pracy w grupie.
K: Ja nie.
Ł: Sam jestem chaotyczny, ale wiem, że ten chaos musi być uporządkowany.
K: Nawet po to, żeby sobie ułatwić pracę – to jest fizyczna praca, ja byłam oporna, żeby kupować jakieś sprzęty...
Ł: ...bo można przecież ręcznie. Ja też nie lubię wydawać pieniędzy bez sensu: jak mogę coś sam zbudować, to sam to buduję. Można się z nas śmiać, ale dopiero w tym roku, czyli po czterech latach, kupiliśmy walcarkę do studia. Wcześniej wszystko wałkowaliśmy ręcznie. No, ale trafił się w tym roku taki projekt, że wiedzieliśmy, że nie dalibyśmy rady tysiąca naczyń wyprodukować w dwa miesiące. Ręczne wałkowanie byłoby niewykonalne.
K: Wiadomo, jesteśmy 24/7 ze sobą. Ja szczerze totalnie nie byłam przyzwyczajona do tego, ale... wszystko nas wiąże bardzo mocno.
Ł: Myślę, że mamy bardzo dobre flow.
K: Dobrze się uzupełniamy, każdy siebie napędza.
Ł: To nie tak, że żyjemy w idealnym świecie, jak przychodzimy do pracowni, to ptaszki śpiewają, a jak wracamy do domu, to jest jakiś high life...
K: (zaczepnie) Nie?
Ł: Zdarzają się dni, kiedy lepiej, jak Kati jest w swojej części pracowni, ja w swojej. Możemy cały dzień nie rozmawiać, i tak też jest okej. Nie jest to łatwe do pogodzenia i to na pewno nie jest wyjście dla każdego. Trzeba się naprawdę dobrze dogadywać. Ważne, żeby mieć swoją przestrzeń. Mamy małe mieszkanie, więc to rzeczywiście wygląda tak, że wracamy razem z pracy i siadamy na kanapie, ale [w pracowni] mamy swoją oddzielną przestrzeń. Oboje uprawiamy sport, ja mam swoje treningi futbolowe i zespół muzyczny, ale mamy też wspólne zajawki – surfing, jeżdżenie na longach i rowerach, spacery z pieskiem, naszym Łajdakiem...
Ten surfing zainspirował chyba serię Wave?
K: Sama nie wiem, ja inspiruję się chyba po prostu naturą. Dużo eksperymentowałam ze szkliwami i po prostu coś wyszło, co mi przypominało falę. To zaczęło się powielać i wychodzić... Często coś tam tworzę i dopiero dopasowuję jakieś zdjęcie, widoczek, do naczynia.
Ł: (śmiech) Nie byliśmy nigdy na Bali.
Ł: Ja obserwuję ten proces z boku, nie wiem co się dzieje w głowie Katki, ale to nie wygląda tak, że idziemy na surfing i ona mówi "O, mam to!"
K: Czasami tak jest, ale głównie to te wyjazdy fajnie napędzają energię.
Ł: Może te pomysły nie rodzą się bezpośrednio, żeby je przełożyć na ceramikę, ale tworzą się wizje.
K: Nic nie odpoczywamy, ale mamy tak dużo pomysłów... Jeszcze kawiarnię otwieramy, żeby nie było za łatwo. Tu, obok, przez ścianę.
Ł: Jak tylko udało nam się wyremontować pracownię – bo nasza pracownia była ruiną – w bólach i mękach, z pomocą przyjaciół udało się skończyć, to usiedliśmy i pomyślałem „cholera, napiłbym się dobrej kawy”.
K: Przez rok szukaliśmy.
Ł: I okazało się, że w naszej okolicy nie ma kawiarni. Zaczęliśmy od zwykłego ekspresu, ale w tym roku dołączyła do nas managerka Dagmara, która okazała się freakiem kawowym. Jednocześnie zwolnił się lokal obok nas i stwierdziliśmy, że trzeba iść za ciosem. A że jak mamy pomysł, to od razu za nim idziemy, to rzuciliśmy się na głęboką wodę. Ja w życiu nie pracowałem w gastro, mam z nim do czynienia tylko, jak idę do restauracji. Ale strasznie się jaramy samym procesem tworzenia tego miejsca.
K: I to się fajnie łączy z tą ceramiką.
Fajnie, można będzie robić jakieś eventy...
Ł: Pomysły mamy cały czas. Gdyby tylko ta doba była dłuższa...
A kiedy planujecie otworzyć?
K: Modlimy się, żeby to był październik.
Ł: Ale nie ciśniemy tego bardzo, bo mamy ograniczone możliwości fizycznie, wiele rzeczy też nie zależy od nas. Ekspres mamy zamówiony z Włoch, a teraz mają tam jakąś siestę produkcyjną, więc będziemy go mieli na ostatnią chwilę. Dużo niewiadomych, ale codziennie zbliżamy się do celu.
A jakie jest największe wyzwanie przy lepieniu z gliny, co najbardziej frustruje w tym procesie?
K: Dla mnie najtrudniejszy teraz jest stan fizyczny. To bardzo wysiłkowa praca i jest to bardzo odczuwalne w ciele. Plecy i dłonie to jeden wielki ból. Jakbym cały proces miała zrobić sama, po tygodniu nie wstałabym przez miesiąc. Ciało w pewnym momencie mówi stop.
Ł: Rzeczywiście, przychodzi taki moment w produkowaniu naczyń... żeby nie było, my nie produkujemy jak Chińczycy albo jakaś fabryka, to nieosiągalne w przypadku pracy ręcznej, ale przyszedł moment, że musieliśmy zatrudnić ludzi do pomocy.
K: Jak się siedzi nad tym od 7 do 23...
Ł: Jak pracowaliśmy we dwójkę, to było 7 dni w tygodniu po 16 godzin. To jest fizyczna praca, to nie tak, że my sobie siedzimy w pracowni i ptaszki ćwierkają. Jest fajnie, ale nie jest to praca od 8 do 16. Jak rano za dużo wylejemy naczyń albo wywałkujemy talerzy, jeżeli czegoś nie wykonamy danego dnia, to może się okazać, że następnego dnia cała praca jest do wyrzucenia.
K: Można oczywiście lepić z gliny na mniejszą skalę, ale my chcieliśmy nawiązywać więcej ciekawych współprac, i to się wreszcie zaczyna dziać. I to jest najfajniejsze, że porozmawiamy z człowiekiem, zobaczymy jego przestrzeń, jaki ma design, i dzięki temu możemy pod to zaprojektować coś fajnego i dzieje się magia.
Na koniec – jaką macie radę dla osób, które chcą się zajmować ceramiką hobbystycznie?
Ł: Dobrze, że dodałaś „hobbystycznie”, bo inaczej byśmy powiedzieli „nie róbcie tego!” (śmiech).
K: Znajdźcie inną drogę! (śmiech).
Ł: Żartujemy, oczywiście.
K: Trzeba iść na jakieś kursy. Człowiek wychodzi inny z zajęć. Lepi się rękami, manualnie coś się tworzy, czegoś dotyka, i człowiek może się w to totalnie wtopić, nie myśleć o problemach.
Ł: Podobno to naukowo udowodnione, że jak się pracuje dłońmi, w ziemi, w glinie, to działa uspokajająco. Dla tego tak dużo emerytów uprawia ogródek.
K: Po pierwsze, możesz coś zrobić swojego i potem tego używać, trochę się pobawić...
Ł: My zmieniliśmy trochę formułę naszych zajęć, bo zauważyliśmy, że dużo osób przychodziło do nas natrzaskać sobie naczyń. Ponad połowa nie słuchała tego, co mówiliśmy na zajęciach, i rzeczywiście mieli z 10-15 naczyń w ciągu całego cyklu zajęć, ale połowa nie nadawała się do użytku.
K: Widać było rozczarowanie, że coś tam nie wyszło. W ceramice trzeba dać sobie luzu, trochę dać się pokierować prowadzącemu i najważniejsze, żeby się pobawić. Jeśli ktoś chce chodzić 1-2 razy w tygodniu, to jest to super relaks.
Ł: I nie nastawiać się. Przychodzą do nas ludzie ze zdjęciami z Pinteresta i mówią, że „chcą zrobić coś takiego”. To jest doświadczony ceramik, który zżarł zęby na glinie, a wy chcecie to zrobić na pierwszych zajęciach? Dużo więcej frajdy sprawia eksperymentowanie i bawienie się gliną. To materiał recyklingowy, więc nawet jak coś ulepimy nie wyjdzie, możemy to pokruszyć, dolać wody i znowu mamy glinę plastyczną. Kati jeszcze niedawno robiła zajęcia dla dzieciaków, i po nich totalnie było to widać. Dzieciaki robiły wszystko, co im przychodziło do głowy. Chcę zrobić z gliny pizzę? Robię pizzę. Dorośli się najczęściej nastawiają, że o, chcą taki talerz, albo jakąś piękną czarkę.
K: Ja zawsze na początku mówię, żeby zapomnieli o tym, co jest w naszej przestrzeni i się tym nie sugerowali. Wiem, że dorosłym ciężej dać się ponieść, ale trzeba dać sobie trochę forów.
K: Chyba coś dobrze robimy, bo ludzie ciągle wykupują warsztaty. Mamy takie dwie dziewczyny, które przyjeżdżają aż z Krakowa.
Ł: Serducho rośnie. Nie bójcie się, idźcie na warsztaty w waszej okolicy, bawcie się i próbujcie!
Wywiad został skrócony i edytowany dla przejrzystości [przyp.red.].
Data dodania: 14/08/2022
Data aktualizacji: 14/08/2022