W listopadzie ubiegłego roku Rada Języka Polskiego zabrała głos w sprawie feminatywów, uznając, że „w polszczyźnie potrzebna jest większa, możliwie pełna symetria nazw osobowych męskich i żeńskich w zasobie słownictwa”. Nie zmieniło to absolutnie niczego (bo czy ktokolwiek spodziewał się, że zmieni?). Twoi koledzy ryczą nad żartem o kierownicy, czyli kobiecie-kierowcy, dopuszczając do głosu stereotypy i własny żal do zmitologizowanych feministek. Nadal pokutuje przekonanie, że żeńskie formy nazw zawodów i tytułów to oręż w ideologicznej walce, a nie zwyczajna część stale ewoluującego języka, którą nie każdy chce i nie każdy potrafi się posługiwać. I będzie pokutować jeszcze długo. Dlatego musimy się wszyscy uspokoić.
Być może czeka nas kolejne sto lat jałowego sporu o to, czy kobiety mogą nazywać i tytułować się po prostu tak, jak im się podoba. Im, a nie grupie osób, które drżą na myśl o tym, że jedną z funkcji języka (funkcja stanowiąca) jest wpływanie na rzeczywistość pozajęzykową, między innymi społeczną. Tymczasem język – mimo że jest „językiem”, a nie „języką” – zmian się nie boi. Nie jest zaborczy i nie martwi się o swoją pozycję. Kształtuje, a zarazem odmalowuje otaczający nas świat i jest to malarstwo realistyczne, choć nie zawsze takie, które wszystkim przypada do gustu. Język pamięta przecież okresy historyczne, w których próbowano wykorzystywać go do własnych celów. Ale dzisiaj? Umówmy się, nawet gdyby jakaś miłośniczka lingwistyki feministycznej sparafrazowała mistrza Miłosza: „Zaglądali mi w środki, zaglądali mi w warsztat, w dupę nie zajrzeli, a tam miałam patriarchat”, żadnemu mężczyźnie nie stałaby się krzywda.
O co więc tyle krzyku? Na przykład o identyczne brzmienie nazw żeńskich i innych wyrazów: „Pilotka?! A gdzie tam! Pilotkę to ja mogę na głowie nosić i nie z tego względu, że babie zdarza się chłopu na głowę wchodzić.” O trudne zbitki spółgłoskowe: „Chirurżka? Żeby to tak ojczysty język kaleczyć… I po co się taka w ogóle włancza do dyskusji!”. O to, że większość ludzi wypowiadających podobne kwestie pozostaje niewzruszona faktem, że pilot służy również do latania po kanałach, a od nowych, obco brzmiących słów o wiele bardziej problematyczne bywają pod względem poprawnościowym te, które od dawna funkcjonują w języku.
Ale żeby nie było, że piszę jak potłuczona, Boże uchowaj, literatka – kolejnych argumentów przeciwko żeńskim nazwom osobowym dostarczył mi pierwszy z brzegu tekst, który znalazłam w internecie po wpisaniu w wyszukiwarkę hasła „feminatywy”. Zdaniem autora tekstu, swoją drogą korektora, feminatywy to wymysły „fikuśne i kaleczące oko”, a „automatyczny słownik Worda, wściekle czerwonym wężykiem protestuje przeciwko takiej lingwistycznej mutacji”. A tak w ogóle to w internecie wszyscy się z nich śmieją. Śmieją się. Wszyscy. Feminatywy są złe, bo brzmią śmiesznie – bardzo mi się to uzasadnienie podoba. Posłużono się nim w kraju, w którym występują miejscowości takie, jak Wielądki Rosochate, Wiłkopedzie i Dyszobaba. W kraju, w którym pewien gatunek pająka nosi nazwę Zyzuś Tłuścioch.
Każdy z przywołanych przykładów pojawił się w dyskusji niezliczoną liczbę razy, więc pozostaje mi powtórzyć za Radą Języka Polskiego i wieloma wybitnymi językoznawcami z osobna: „większość argumentów przeciw tworzeniu nazw żeńskich jest pozbawiona podstaw”. Ta sama rada ogłosiła jednak, że nie ma przymusu stosowania feminatywów, więc calm down, jak również don’t you worry. To zrozumiałe, że nie lubimy wtrącać do wypowiedzi wyrażeń, które nie brzmią po polsku. Nie ma przymusu – jest prawo. Gdybyśmy zaczęli je respektować, obie strony sporu mogłyby odetchnąć z ulgą i, jak mówią niektórzy, zająć się poważniejszymi sprawami.
Lingwistyka feministyczna zwraca uwagę na wiele zjawisk językowych świadczących o asymetrii języka, a dokładniej męskiej dominacji językowej. Rozpoczynanie rozważań na ich temat nie będzie miało jednak najmniejszego sensu, jeśli w pierwszej kolejności nie poszanujemy podstawowych oczekiwań kobiet, które chciałyby, by nazwy wykonywanych przez nie zawodów miały swoje żeńskie odpowiedniki. Mowa o zawodach prestiżowych, związanych z pełnieniem funkcji publicznej lub dokonaniami naukowymi, do których kobiety przez całe wieki nie miały dostępu… Tyle że od wieku mają. Mimo to, droga czytelniczko, możesz być fryzjerką, sprzedawczynią, a nawet nauczycielką. Ale niektórzy nigdy nie nazwą Cię profesorką, polityczką albo, tfu, naukowczynią. Bo, jak już wiemy, jest to śmieszne. W najlepszym wypadku zostaniesz panią profesor, panią polityk albo panią naukowcem, co jest akurat poprawnym i, co więcej, w pełni akceptowalnym zwrotem. Ale zupełnie nie rozumiem, dlaczego Ty miałabyś to zaakceptować. Dla tych, którzy właśnie przywołują w myślach postaci Adama i powstałej z jego żebra Ewy, mam równie wiarygodną poszlakę: na początku było Słowo, a ono, o ile mi wiadomo, płci nie posiada.
Osobiście pokładam ogromną nadzieję nie tylko w stanowiącej funkcji języka, ale i magicznej. Wierzę, że to, co mówimy, oddziałuje na świat. To między innymi modlitwy („Boże drogi, niech on zajrzy do słownika…”), przekleństwa (gdy brzydko mówisz o feministce), życzenia („Niech żyje równouprawnienie!”). Wierzę też, że „to język przemawia przez ludzi, a nie ludzie posługują się językiem”, jak często powtarza mój kolega. Wystarczą więc dobre chęci i odrobina życzliwości części społeczeństwa, a język – na przekór prześmiewcom – znajdzie w nowych latach 20. drogę do rzeczywistości, w której ciągle przybywa naukowczyń, odkrywczyń i prezydentek.
Trust me, jestem copywriterką.
Data dodania: 13/08/2022
Data aktualizacji: 13/08/2022