Odkąd pamiętam, obiekty położone daleko ode mnie zawsze były lekko rozmyte. Jestem krótkowidzką, a dodatkowo mam astygmatyzm w jednym oku. Gdy byłam w czwartej klasie podstawówki, rodzinny optyk przepisał mi okulary korekcyjne. Od liceum zaczęłam je nosić na zmianę z soczewkami kontaktowymi. W niedalekiej przyszłości planuję korektę laserową. Jasne, że moim głównym celem jest dobry wzrok – ale nie ukrywam, że nie lubię swojej twarzy w okularach, wolę ją bez nich. Soczewki natomiast to rozwiązanie mało ekonomiczne, mało ekologiczne i mało wygodne.
Z puli genów wylosowałam także lekko krzywy zgryz. Ortodontka powiedziała, że w tym przypadku aparat nie jest wymogiem, ponieważ nie ma to żadnego wpływu na moje zdrowie. Oczywiście, może mi go założyć, jednak korekta miałaby wyłącznie wizualny charakter. Wspólnie z mamą stwierdziłyśmy, że nie ma takiej potrzeby. Dzisiaj, ponad piętnaście lat później, nie żałuję tej decyzji. Z jakiegoś powodu układ mojego uzębienia nigdy nie spędzał mi snu z powiek, nawet w czasach nastoletnich, gdy kwestionowało się atrakcyjność niemalże każdego fragmentu ciała.
Poza tym mam orli nos. Nie podoba mi się, jest jednym z moich największych kompleksów, jednocześnie nie mogę mieć żadnych zastrzeżeń co do jego funkcjonowania. Na zdjęciach staram się nie pokazywać profilu. Uważam, że gdybym miała prostszy nos, byłabym ładniejsza. Z różnych względów raczej nigdy nie zdecyduję się na operację, ale rozumiem osoby, które podjęły inną decyzję. Mam nadzieję, że z uśmiechem patrzą w swoje odbicia w lustrze.
W każdym z tych przypadków kieruję się nie tylko zdrowiem, finansami czy wygodą, ale także gustem. A nasz gust nie zawsze idzie w parze z naturalnym wyglądem.
To nieprawda, że matka natura nigdy się nie myli.
Nie wszyscy rodzimy się zdrowi, nie każde ciało od początku funkcjonuje prawidłowo. Jest tylko chorób, tyle dysfunkcji, tyle ograniczeń, których istnienie zaprzecza nieomylności natury, że trudno przy tym wszystkim zakładać, jakoby akurat w kwestii urody wszystkie cechy zostały nam idealnie dobrane.
Samoakceptacja a gust
Samoakceptacja obejmuje całokształt – zarówno mocne, jak i słabe strony. Nie jest synonimem samozachwytu, nie wyklucza obiektywnej oceny ani pracy nad sobą. Umożliwia za to pogodzenie się z brakiem pewnych predyspozycji (nie tylko fizycznych) i zachęca do poukładania priorytetów na nowo. Pomaga żyć w zgodzie ze sobą, swoimi przekonaniami, potrzebami i upodobaniami.
Psst! Sprawdź też nasz tekst „Jak postrzeganie własnego ciała wpływa na radość z seksu?”
Tak wiele rozbija się przecież wyłącznie o gust. Mogę być naturalną blondynką, ale mogę też mieć chęć przefarbować się na rudo. Mogę codziennie się malować, ale mogę też lubić moją twarz w wersji sauté. Mogę się golić, ale mogę też „zapuszczać swe ogrody”. Wszystkie te wybory nie muszą być podyktowane nienawiścią do własnej fizjonomii, a jedynie konkretnymi preferencjami (na ile te preferencje są moje, a na ile zostały mi wpojone przez społeczeństwo, to już temat na inną dyskusję).
Poza gustem mogę kierować się także chęcią dopasowania powłoki zewnętrznej do tożsamości. Wykreować wizerunek zgodny z moim charakterem i obecnym stanem ducha.
Samoakceptacja nie jest równoznaczna z pokornym przyjęciem wszystkiego, czym obdarzyła nas natura. Samoakceptacja to przede wszystkim szacunek do siebie i swojego ciała. Jeżeli dana zmiana poprawi mój komfort życia, chcę jej i jest dla mnie dobra, wprowadzając ją, nie działam wbrew sobie, przeciwnie – działam na swoją korzyść.
Wygląd nie ma znaczenia?
Jestem już na tyle dużą dziewczynką, aby wiedzieć, że pojęcie piękna jest zbyt niedookreślone, zbyt relatywne, by budować samoocenę wyłącznie na podstawie wyglądu. Jednocześnie byłabym bardzo naiwna (i nieszczera), mówiąc, że wygląd nie ma żadnego znaczenia.
Oczywiście, że ma. Oczywiście, że większość z nas chce się podobać – sobie i innym. Wyśmiewanie tej potrzeby jest niedojrzałe i trąci hipokryzją.
Podam tutaj przykład sportu. Uprawiamy go, ponieważ chcemy dbać o naszą kondycję, siłę i ogólną sprawność ruchową. Być może takie otrzymaliśmy zalecenie od lekarza_rki, być może aktywność fizyczna sprawia nam przyjemność, a być może lubimy endorfiny, które uwalniają się podczas wysiłku. Możemy jednak uprawić sport również dlatego, że chcemy zrzucić kilogramy albo ukształtować w pewien określony sposób poszczególne partie naszego ciała. W samej motywacji tego typu nie ma niczego złego. To przecież podobna motywacja do tej, która skłania nas, aby pofarbować włosy, nałożyć makijaż, wyprostować zęby czy powiększyć usta.
Dokonanie zmiany naturalnego wyglądu według osobistych preferencji nie jest niczym złym. To nasze ciało i nasz wybór. Nie musimy się przed nikim tłumaczyć, nie mamy również obowiązku informować nikogo o ich przeprowadzeniu. Ba, jestem w stanie wyobrazić sobie, że w pewnych okolicznościach zapytane_i wprost mogłybyśmy_libyśmy skłamać, mając ku temu swoje powody.
Z mojej perspektywy sytuacja zmienia się jednak, gdy chodzi o osoby publiczne.
Woda z cytryną a korekta nosa
Jakiś czas temu natrafiłam w internecie na wątek zabiegów i operacji plastycznych wśród gwiazd. Zabiegi jak zabiegi, to nie one wzbudziły moje zainteresowanie.
Okazało się, że wiele celebrytek* zaprzecza, jakoby kiedykolwiek korzystały z usług klinik chirurgii plastycznej i medycyny estetycznej, zauważalne zmiany w wyglądzie tłumacząc treningami i dietą. Tymczasem patrzymy na zdjęcia z serii „przed i po” i… no cóż. Nie trzeba być specjalistką_tą w temacie, aby mieć świadomość, że żadne ćwiczenia fizyczne i żadna ilość wody z cytryną wypitej na czczo nie usuną opadającej powieki ani nie wyprostują nosa.
No dobrze, ale dlaczego mnie to właściwie rusza? Życie celebrytów nie jest w kręgu moich zainteresowań, przeciwnie. Nie wiem, ile właściwie jest kardashianek, nie pamiętam ich imion, nie umiem przywołać w pamięci twarzy żadnej z nich. Poza tym – czy każda_y z nas, łącznie z osobami publicznymi – nie ma prawa do prywatności?
No więc rusza mnie, ponieważ czym innym jest prawo do prywatności, a czym innym świadome wprowadzanie w błąd. Rusza mnie, ponieważ uważam, że tak jawne okłamywanie swoich (nierzadko bardzo młodych) fanek i fanów jest wyjątkowo szkodliwe, nakręca już i tak rozhulaną spiralę nienawiści do ciała. Ciała, które obiektywnie nie ma szans na spełnienie narzuconych przez kulturę wymagań. Szczerze nie rozumiem celu takiego postępowania.
Ciało sławnej osoby nie różni się niczym od ciała mojego czy Twojego. Działa dokładnie na tych samych zasadach i zmaga się z tymi samymi nierealnymi oczekiwaniami społecznymi.
Nie twierdzę, że dana celebrytka nie odżywia się odpowiednio i nie wyciska siódmych potów na siłowni. Na pewno to robi. Nie wierzę jednak, aby jej obecna twarz i figura były efektem wyłącznie pracy trenerów_ek personalnych, dietetyków_czek i makijażystów_ek. No nie. To także praca chirurgów_żek plastycznych i grafików_czek komputerowych. I w porządku.
* Celebrytów zapewne również, ten konkretny wątek dotyczył jednak wyłącznie płci żeńskiej.
Tylko po co to ukrywać?
Żyjemy w XXI wieku. Kliniki chirurgii plastycznej istnieją, a ich oferty są bogate jak nigdy. Filtry zmieniające rysy twarzy czy wyszczuplające ciało również są powszechnie dostępne. Można je nałożyć na zdjęcia, a także nagrania wideo. Dodatkowo, jeżeli tylko dysponujemy wystarczającym budżetem, mamy do dyspozycji szereg opartych na najnowszych technologiach usług kosmetycznych i fryzjerskich. Takie są po prostu fakty. Naszym wyborem pozostaje, czy i z której z tych opcji skorzystamy.
Zmiana naturalnego wyglądu nie jest powodem do wstydu, podobnie jak pozostanie przy tym, czym obdarzyła nas matka natura. Kwestia wyboru, kwestia gustu. Fałszowanie prawdy – zwłaszcza w przypadku osób publicznych – jest tutaj nie tylko bezcelowe, ale i zwyczajnie nieuczciwe względem społeczeństwa, względem ludzi, dzięki którym te osoby zyskały sławę i pieniądze. Wszyscy zmagamy się już z wystarczającą presją mitu urody, który przez lata zdążył stwardnieć na kamień. Wspólnymi siłami powinniśmy go kruszyć, nie wzmacniać.
Data dodania: 15/08/2022
Data aktualizacji: 15/08/2022